wtorek, 4 lipca 2017

Czytanie to nie jedyna moja pasja - rower!

Jakiś czas temu Klaudia  z  Z książką do łóżka  rzuciła hasło: czytanie to nie jedyna moja pasja. Często książkoholicy są postrzegani jako osoby nie mające życia poza książkami, osoby, które nie mają innych pasji i zainteresowań. W cotygodniowym cyklu postów, których pomysłodawczynią jest właśnie Klaudia chcemy pokazać, że książkoholicy mają inne pasje :) Mi przyszło podzielić się moją pasją z Wami w pierwszej "turze" postów. Być może nie zaskoczę Was, pewnie dla niektórych będzie to nawet nudne i takie zwyczajne, ale jednak - chcę się z Wami podzielić moim zamiłowaniem do jazdy na rowerze. Brzmi prosto, śmiesznie wręcz nie? Ale proszę, spójrzcie na to przez chwilę z mojej perspektywy. 



Dlaczego właściwie rower, a nie rolki albo bieganie? 

Mieszkam na wsi, na takim trochę odludziu. Pamiętam, jak dostałam swój pierwszy rower - taki trzykółkowy, drewniany. Miałam wtedy ze trzy latka i jeździłam tylko pod okiem taty. Potem dostałam taki rower z prawdziwego zdarzenia - większy, z podpórkami, czerwony. Jeszcze dobrze go nie wyciągnęli z samochodu, a ja już śmigałam po podwórku. Miałam wtedy z 5 lat? W sąsiedztwie mieszkał mój kuzyn i codziennie spotykaliśmy się na "naszym asfalcie" i całymi dniami - dosłownie , jeździliśmy na rowerze, bo nie mieliśmy w pobliżu placu zabaw ani innych atrakcji. Tak więc wychodziliśmy z domu o 9 rano i wracaliśmy po 20, z obdartymi kolanami, jak już nasze mamy traciły cierpliwość i zabierały nas do domu na siłę. Czasem to nawet na obiad nie szliśmy, tylko jedliśmy w pośpiechu na drodze. I właśnie to jest moje pierwsze skojarzenie z dzieciństwem: jazda na rowerze. Jeszcze dziś jak stoję w kuchni i widzę "nasz asfalt", szczególnie teraz, latem to oczyma wyobraźni widzę dzieciaki śmigające na rowerach i uważające to za najfajniejszą zabawę na świecie.

Potem nadszedł ten czas, kiedy byłam już na tyle duża, żeby móc jeździć rowerem do szkoły. Do podstawówki i gimnazjum miałam prawie 4 km, rodzice nie zawsze mogli nas odwozić, bo pracowali, a żadne autobusy nas nie dowoziły. Tak więc moim środkiem lokomocji stał się rower i przez całe gimnazjum, a nawet wcześniej w podstawówce jeździło się do szkoły rowerem. Oczywiście wtedy nie była to żadna atrakcja,  ale fajnie było, jak zamiast godziny drogi na nogach pokonywało się tę drogę w 20 minut rowerem. 

A potem poszłam do liceum oddalonego o 20 km od domu i o dojazdach rowerem mogłam zapomnieć.

Kiedy zaczęłam jeździć na rowerze nałogowo? 

W liceum jakoś zajęłam się czym innym. Nie miałam czasu na rower, bo wychodziłam z domu o 5:30, wracałam po 16, nauka, a nawet jeśli nie, to potem nie miałam już sił na aktywność fizyczną. Generalnie ten czas, kiedy byłam w liceum z pewnych powodów był dla mnie kiepskim czasem -czasem straconym. Nie chodzi o szkołę, bo byłam w cudownej szkole, ze wspaniałymi ludźmi i super nauczycielami, ale prywatnie przepadłam. Dopiero po pójściu na studia, właściwie od drugiego roku zaczęłam żyć pełnią życia. I wtedy wygrzebałam z garażu rower. Początkowo robiłam sobie krótkie trasy, takie 10 kilometrowe, po najbliższej okolicy. Zeszłej wiosny zaczęłam jeździć dalej i częściej. A tej wiosny uzależniłam się. Którejś niedzieli jadąc samochodem z chłopakiem niewiele myśląc zapytałam "Idziemy na rower?" No i poszliśmy.  

Jak często jeżdżę, jak daleko jeżdżę i czy planuję wcześniej trasę? 

Teraz jeżdżę kiedy tylko mogę. Wiadomo, że są obowiązki, ale przynajmniej 3 razy w tygodniu wsiadam na rower i pokonuję dłuższą trasę, taką minimum 50 kilometrową. W każdą niedzielę jeździ ze mną chłopak - on też zaczyna się powoli uzależniać. Zresztą jeżdżenie we dwójkę zawsze jest przyjemniejsze, bo możesz dzielić się z kimś swoją radością i wspólnie zachwycać pięknymi widokami. 



Jeżdżę tam, gdzie mnie akurat poniesie. Zawsze zaczynam od takiej kamienistej drogi niedaleko mojego domu, a potem to już spontaniczne decyzje. Nawet, jak planujemy sobie trasę, to jest to na zasadzie "dziś dojedziemy do Pilzna" albo "tym razem jedziemy do Jodłowej", ale nigdy nie myślimy jak tam dotrzemy - po prostu wszystko wychodzi w trakcie. Najfajniejsze są takie spontaniczne, niezaplanowane trasy - uwierzcie! 

Największą satysfakcje sprawiają mi długie trasy, gdzie jadę dłużej niż 2 godziny i przynajmniej 50 km. Od jakiegoś czasu zaczęłam używać Endomondo i mierzę trasy. Lubię tę aplikację, bo oprócz przebytych kilometrów mierzy mi prędkość, tempo, pokazuje sugerowane nawodnienie i znaczy trasę na mapce. I nie ma co ukrywać - to motywuje! 







Co mi daje jazda na rowerze?

Satysfakcję! 
Nie wyobrażacie sobie, jak ogromną satysfakcję daje pokonanie kilkudziesięciu kilometrów. To nic, że czasami padam z wysiłku i nie mam nawet sił na prysznic. 

Pomaga spalić kalorie
Ale jak przyjemnie!

Wyrabia kondycję. 
Odkąd jeżdżę na rowerze wolniej się męczę, jestem odporniejsza na zmęczenie i dłużej jestem pełna sił.

Energię. 
Nawet godzina jazdy na rowerze dodaje mi masę energii. Mogłabym wtedy góry przenosić. Na dodatek taka jazda na rowerze niesamowicie poprawia nastrój. 

Radość
I szczęście. Serio, czuję się wtedy taka szczęśliwa.. odchodzą wszystkie troski i zmartwienia, jestem tylko ja, rower i droga przede mną. Chwile zapomnienia, zupełnie za darmo.

Wzmacniam kręgosłup, wyrabiam mięśnie nóg, troszczę się o serce. 
Podczas jazdy na rowerze najbardziej pracują łydki i plecy. Mięśnie pleców podtrzymują dolny, lędźwiowy odcinek kręgosłupa, więc jazda na rowerze jest idealnym sposobem by je wzmocnić. Jazda na rowerze to też trening dla serca. Układ krążenia pracuje wydajniej, lepiej dotleniamy narządy wewnętrzne.

Niezapomniane wspomnienia
Zwłaszcza, jeśli jadę z kimś i mam się z kim nimi dzielić, a potem wspominać. Nawet teraz, po miesiącu czy dwóch miło jest powspominać te pierwsze trasy i próby, a jak fajnie będzie wrócić do tych czasów za 10 lat? Dlatego też, jak tylko mogę, uwieczniam wspomnienia na zdjęciach. 

Poznaję okolice. 
Mieszkam tutaj już prawie 22 lata, a dopiero jeżdżąc na rowerze zaczynam odkrywać, jak to wszystko jest powiązane. Ta droga prowadzi tu, a ta dalej jest świetnym skrótem, o którym nie miałam dotychczas pojęcia. 

Kilka słów na zachętę 

Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zachęcić Was do jazdy na rowerze. Nie tylko zadbacie o swoje zdrowie i kondycję, ale też będziecie czerpać z tego ogrom przyjemności. Sami sobie dodacie energii, poczujecie bezgraniczną radość ze zmęczenia. Będziecie mieć okazję podziwiać cudowne widoki, które są na wyciągnięcie ręki, a których nie zauważacie na co dzień. I wreszcie - stworzycie sobie piękne wspomnienia. 





niedziela, 2 lipca 2017

Samotna gwiazda - Paullina Simons

Tytuł: Samotna gwiazda
Autor: Paullina Simons
Ilość stron: 576
Moja ocena: 5/10

Nie pamiętam kiedy ostatnio poszłam do biblioteki bez tytułu w głowie, który chcę pożyczyć.  Chyba od dwóch lat mam ciągłe plany czytelnicze i nie ma miejsca na "przypadkowe" książki. Aż niedawno koleżanka, początkująca czytelniczka poprosiła mnie bym poszła z nią do biblioteki i pomogła jej coś wybrać. I wtedy na półce zauważyłam dwa egzemplarze tej właśnie książki i spontanicznie, razem z koleżanką ją wypożyczyłam. O autorce oczywiście wiele słyszałam, ale jeszcze nic nie czytałam. Czy Samotna gwiazda to dobry wybór na początek przygody z nową autorką?


Paullina Simons opowiada historię czwórki przyjaciół: Chloe, Hannah, Blake i Masona. Znają się od lat, są ze sobą bardzo zżyci, a nawet tworzą pary: cicha i skromna Chloe i gwiazda szkoły Mason, i piękna, przebojowa Hannah i prosty chłopak - Blake, którego marzeniem jest mieć własną firmę transportową. Chloe od dziecka marzy, by zwiedzić Barcelonę i wraz z Hannah postanawiają po zakończeniu szkoły wyruszyć w podróż ich życia. Do dziewcząt dołączają się Blake i Mason. Ich podróż jednak ulega pewnym zmianom, i zanim dotrą do Barcelony muszą zawitać do kilku europejskich państw, między innymi do Łotwy i Polski. Wymarzona wakacyjna podróż okazuje się być czymś znacznie więcej - przede wszystkim próbą dla ich przyjaźni, a także odkrywaniem, na czym polega dorosłe życie.

Bohaterowie to taka mieszanka - Chloe wydała mi się trochę taka bezosobowa, choć autorka dała czytelnikowi sposobność by dobrze ją poznać. Jest fajnie wykreowana, ale nie wzbudziła we mnie praktycznie żadnych uczuć - jej przeżycia nie robiły na mnie większego wrażenia. Hannah nie polubiłam w ogóle, dopiero pod koniec książki wzbudziła we mnie iskierkę sympatii, choć przez cały czas nie potrafiłam zrozumieć jej postępowania. Masona w ogóle nie miałam okazji poznać i polubić i jedyną postacią, którą od samego początku polubiłam i zżyłam się był Blake. Ten chłopak - trochę zdziecinniały, szalony, z mnóstwem irracjonalnych pomysłów wniósł w tę powieść wiele barw i ciepła. Blake zdecydowanie jest wart sympatii, mimo, że czasem był kapryśny i marudny jak dziecko - co w zasadzie miało swoje uzasadnienie. Jest jeszcze jeden bohater wart uwagi - Johny- chłopak, którego poznają w podróży. To on najwięcej namieszał w tej powieści. Nie rozumiem zachwytu dziewcząt nad nim, bo  w moich oczach był zadufanym w sobie wszystkowiedzącym dupkiem, do którego.. no dobra, do którego momentami można było mieć słabość.  Ale generalnie nie trawię typka i nie lubię takich bohaterów. 

Jak dowiedziałam się, że część akcji będzie rozgrywać się w Polsce to byłam bardzo zaciekawiona i ucieszona, bo miło czytać zagranicznych autorów, którzy wspominają o Polsce. Nie wyobrażacie sobie, jak się zawiodłam.. Oczywiście jak tylko bohaterowie wsiedli do polskiego pociągu natknęli się na pijacką imprezę, nie wspominając o tym, że pociąg był mega opóźniony.. Podróżujecie pociągami? Bo mi ostatnio często się zdarza, i zawsze był na czas, nie wspominając już o tym, by w pociągu ktoś spożywał alkohol albo urządzał sobie zakrapianą imprezę. Trafili oczywiście na najgorszy hostel, który był mega drogi a w środku brud, syf i oczywiście - napaleni pijani faceci którzy dobierali się do każdej dziewczyny. Na domiar wszystkiego, w Polsce zostali oszukani, okradzeni, a nawet pobici. No dobra - to książka, ale to przykre, że został wykreowany taki obraz Polski i Polaków, a historia idzie w świat. Serio, zrobiło mi się niesamowicie przykro i straciłam w tamtym momencie entuzjazm co do tej książki. 

Z pozytywów, coś czego nie można odmówić autorce to świetne budowanie napięcie i granie emocjami. Mimo, że historia mnie nie porwała, to były takie momenty, przy których emocje sięgały zenitu, przyspieszało bicie serca i generalnie byłam jedną wielką emocją. To zapisuje na duży plus, bo rzadko się zdarza, żeby autor tak wyraziście i mocno oddawał uczucia bohaterów i tak umiejętnie opisywał towarzyszące ich przeżyciom emocje. 

Na plus należy również zapisać zakończenie, a właściwie sto ostatnich stron książki. Nie spodziewałam się, że takie będzie rozwiązanie. Spodziewałam się czegoś bardziej oczywistego i niemalże do samego końca byłam pewna, że to wszystko inaczej się potoczy. A tu proszę - niespodzianka. I uważam, że takie zakończenie było strzałem w dziesiątkę. Właśnie zakończenie podniosło moją ocenę tej książki, bo zaręczam Wam, że na pewno się takiego czegoś nie spodziewacie. Mnie bardzo satysfakcjonuje i uważam, że autorka nie mogła zrobić tego lepiej. 

Książka Paulliny Simons nie wywarła na mnie takiego wrażenia jak oczekiwałam. Trochę mnie zirytowała, ale generalnie czytało mi się ją z lekkością. Była emocjonująca, aczkolwiek historia nie porwała mnie i nie zawładnęła moim sercem. Ciężko jest mi ją polecać lub odradzać - to już zostawiam Waszej indywidualnej decyzji.